WARSZAWSKIE POKOLENIA

 

Czas Pamięci

Ze wspomnień Lecha Kobylińskiego - "Konrada" (1):
  5. POWSTANIE W WARSZAWIE
     
       Stare Miasto
   Rankiem 1 sierpnia dowiaduję się od Wieśka Araszkiewicza, który jest w AK, że ogłoszono godzinę „W”, to jest godzinę wybuchu powstania, na godzinę piątą po południu tego dnia. Wychodzę na ulicę, widać podniecenie, grupy młodych ludzi zmierzają na punkty zgrupowania. Około południa dzwoni „Mirek”(Lech Matawowski) z Żoliborza, że na Żoliborzu rozpoczęły się walki uliczne. Na Śródmieściu jest jeszcze spokój. Tuż przed godziną 17.00 przybiega Zbyszek Łowysz-Kulesza, który był u rodziców w ich fabryczce po przeciwnej stronie ulicy. Niedługo po nim pojawia się jeszcze jeden chłopak, Antek, kolega Zbyszka (nie pamiętam jego nazwiska), Wychodzę z nimi na ulicę, jeszcze na kulach. Słychać syreny. To godzina „W”. Na ulicy pojawiają się pierwsze patrole powstańcze, chłopcy uzbrojeni, niektórzy w panterkach lub w bluzach przypominających jakiś mundur, z opaskami biało czerwonymi z wydrukowanymi literami AK. Słychać w oddali strzały. Na domach pojawiają się flagi biało-czerwone. Ludzie biegają, wiele osób jest odciętych od swoich mieszkań i rodzin, starają się do nich dotrzeć. Pojawia się „Gustaw” niedługo po nim przybiega „Stefa” a także „Filipek” (Jerzy Krajeński), nieco później „Heniek” (Edward Baczyński) i chyba jeszcze jeden z „Czwartaków”, niestety nie mogę sobie przypomnieć kto to był.
    Tego dnia pod wieczór organizują się w poszczególnych domach komitety obywatelskie, powołuje się straż mającą dyżurować na strychach i chronić domy przed bombami zapalającymi, przychodzi polecenie przebijania otworów w piwnicach między domami a także budowania barykad na ulicach. Prace te rozpoczynają się już tego dnia wieczorem i kontynuowane są przez dni następne, biorą w nich udział mężczyźni zamieszkali w okolicznych domach.
   W mieszkaniu naradzamy się co robić. Z ulicy dochodzą odgłosy walki, słychać strzały, wybuchy. Podejmuję , decyzję, przyłączamy się do walki. „Zbyszek” i „Antek”, mimo że nie należą do Armii Ludowej, a „Antek” należy do NSZ ale nie ma kontaktu ze swoją grupą, przyłączają się. Jest nas pięciu zdolnych do walki, beze mnie, gdyż ja jeszcze mam nogę w gipsie. Mama szyje na prędce opaski biało czerwone z literami AL. Wyciągamy z piwnicy i szykujemy broń – mamy dobre uzbrojenie jak na tak małą grupę: lotniczy karabin maszynowy, co prawda z jednym tylko bębnem i niewielkim zapasem amunicji, dwa peemy (szmajsery) niemieckie, pistolety „dziewiątki”dla każdego a także „siódemkę” waltera dla „Stefy” i kilka zapasowych. Tak uzbrojeni wychodzimy na ulicę, szukam dowódcy odcinka AK, znajduję go i melduję, że oddział Armii Ludowej zaskoczony w moim mieszkaniu wybuchem powstania włącza się do walki a dowódcą będzie „Gustaw”.
   Nasz stan uzbrojenia budzi podziw. Oddział AK na ulicy Hożej jest słabo uzbrojony, większość chłopców jako jedyną broń ma granaty wyrobu konspiracyjnego a tylko niewielu pistolety a zupełnie nieliczni karabiny. Jak potem informował mnie „Gustaw” na tym odcinku były tylko dwa pistolety maszynowe powstańczego wyrobu, tak zwane „błyskawice” i żadnej cięższej broni. Trwała walka o zdobycie mleczarni po przeciwnej stronie ulicy skąd ostrzeliwała się kilkuosobowa załoga strażników niemieckich, oraz obrona wznoszonej barykady w poprzek ulicy Hożej przy rogu ulicy Emilii Plater, na którą nacierali Niemcy od strony ulicy Chałubińskiego. Nasz oddziałek, choć mały, dysponował bardzo dużą siłą ognia i przyczynił się znacznie do odparcia tego natarcia.
    Mleczarnia została wkrótce zdobyta a załoga kilkuosobowa niemiecka poddała się. Widziałem jednego Niemca, który trząsł się ze strachu i tylko błagał:”nicht tot, nicht tot”. Walka na ulicy trwała dalej, był silny obstrzał od strony ul. Chałubińskiego, gdzie w budynkach szkoły budowlanej oraz Ministerstwa Komunikacji były silne załogi niemieckie. Zaczęto budować barykady od strony ul. Emilii Plater oraz od Poznańskiej. W nocy Niemcy usiłowali podchodzić od strony Chałubińskiego, odpierano ich, przy czym nasz karabin maszynowy odgrywał doniosłą rolę.
   Wieczorem zerwałem gips z nogi, ale było o chyba zbyt wcześnie i rana nie była jeszcze zagojona. Noga bolała okrutnie, tak że z trudnością mogłem chodzić o kuli,co wykluczało mój udział w walce. Jednakże po kilku dniach ból zaczął ustępować i kulę zamieniłem na laskę. Ta laska towarzyszyła mi w czasie całego powstania.
   Walka na Hożej trwała przez dwa czy też może nawet trzy dni. W tym czasie chłopcy byli stale na pozycji, na barykadzie od strony Chałubińskiego, a Niemcy nacierali ciągle. Nie można było opuścić pozycji. Chłopcy tylko przybiegali co jakiś czas a moja mama szykowała dla nich jakiś posiłek lub napoje. „Gustaw” nie puszczał kaemu z ręki i trzeciego dnia nieprzytomny z braku snu padł na łóżko. Jednak po chwili od dowódcy odcinka AK przybiega łącznik z żądaniem, kaem natychmiast na pozycję, Niemcy nacierają. Mama budzi „Gustawa”, „panie Gustawie proszę wstać, jest pan potrzebny koniecznie”. On nieprzytomny nie puszczając kaemu: „Ja nie pójdę do szkoły, nie pójdę do szkoły” Jakoś jednak udało się go ocucić i poszedł na pozycję wraz z pozostałymi.
   Czwartego dnia powstania uspokoiło się nieco i wyszliśmy na dach zobaczyć, co się dzieje – wtedy zobaczyliśmy ogromne łuny nad Wolą. Doszły wieści o ciężkich walkach na Woli i o okrucieństwach popełnianych przez Niemców. Ale na Hożej było spokojnie. Wówczas otrzymałem telefoniczną wiadomość od - nie pamiętam, od kogo, ale chyba od „Oli”, która znała mój telefon – o dziwo, ale w pierwszych dniach powstania działały telefony –że następuje koncentracja oddziałów AL na Woli. „Stefa”, „Gustaw”, „Filipek” i „Heniek” zgodnie z rozkazem wyruszyli na Wolę, ku zmartwieniu dowódcy odcinka, który stracił zuchów dobrze uzbrojonych. Ale na odcinku było spokojnie. Zbyszek i Antek zostali ze mną, ja jeszcze chodzić nie bardzo mogłem. Dwa dni później, musiało to być 6 sierpnia „Stefa” wróciła z rozkazem od dowódcy Warszawy, majora „Ryszarda”, abym dołączył do oddziałów AL walczących na Woli, o ile będę mógł chodzić. Stan mojej nogi poprawił się i zdecydowałem się iść. Poszliśmy we czworo, ja podpierając się laską. 
   Droga prowadziła do Kruczej, następnie do Alei Jerozolimskiej, którą trzeba było przeskoczyć pod ogniem karabinów maszynowych od strony Mostu Poniatowskiego, którego przyczółki były obsadzone przez Niemców, a potem zejść do tunelu linii średnicowej i przedostać się do Brackiej. W tym rejonie było spokojnie, ludzie pozdrawiali wszędzie powstańców, przynosili różne smakołyki i napoje tak, że nie narzekaliśmy. Na ulicach panował raczej nastrój entuzjazmu. Jedynie niektóre odcinki były pod obstrzałem z budynku Pasty na Zielnej, w którym była silna załoga niemiecka, lub innych budynków zajętych przez Niemców, o czym ostrzegały posterunki. Tam trzeba było zachować ostrożność. Później, pod wieczór, doszliśmy do ulicy Elektoralnej, która stała w ogniu, obie strony ulicy płonęły, widok był przerażający i można było iść tylko środkiem ulicy. Na ulicy nikogo nie było, nie widać było ani mieszkańców ani też Niemców, którzy po podpaleniu domów i wypędzeniu mieszkańców wycofali się. Dotarliśmy bez przeszkód do ulicy Leszno i tam natrafiliśmy na wycofujące się z Woli oddziały AL, w tym na resztki batalionu Czwartaków. Sytuacja na Woli była tragiczna. Ci chłopcy z mojego batalionu, którzy przebywali w momencie wybuchu powstania na Woli lub w okolicach włączyli się niezwłocznie do walki, później dołączył do nich „Gustaw” z kolegami, którzy przyszli z nim ze Śródmieścia, dołączyli też żołnierze Armii Ludowej z innych dzielnic i oddziałów, tak że w rezultacie w walkach na Woli brała udział dość znaczna formacja AL. Oddział ten poniósł jednak bardzo ciężkie straty, gdyż główne uderzenie wojsk niemieckich rozwijało się wzdłuż ulicy Wolskiej a przy tym Niemcy podpalali domy, wypędzali i mordowali ludność cywilną, mordowali rannych w szpitalach i popełniali inne bestialstwa.
   Dowiedziałem się, że zginął „Mirek” (Lech Matawowski) z którym byliśmy w wielkiej przyjaźni. Został on ranny, odniesiony do szpitala i tam zamordowany przez Niemców. Także zginęło na Woli wielu innych. „Cienki” (Leon Wrzosek) szedł z obandażowaną głową, biedak stracił wzrok. Przekimaliśmy nieco w jakiejś bramie i nieco później wraz z innymi oddziałami AL. wyruszyliśmy w kierunku Starego Miasta. Pytałem o „Gustawa”, powiedziano, że już wcześniej poszedł na Starówkę razem z dowództwem AL.
   Rano 7 sierpnia świeciło słonce i na ulicach Starówki było spokojnie. Niemcy po przebiciu drogi do mostu Kierbedzia dali spokój i nie nacierali więcej od placu Zamkowego. Dowództwo AL wykorzystało ten czas na przeorganizowanie rozbitych oddziałów. Zostałem wezwany na odprawę sztabu gdzie major „Ryszard” oświadczył że powierza mi dowództwo baonu Czwartaków i batalion ten otrzymuje numer 4. Zabiera mi jednak „Gustawa”, któremu powierzył dowództwo plutonu ochrony sztabu. Było to dla mnie przykre, przyzwyczailiśmy się bowiem walczyć razem i rozumieliśmy się i współpracowali doskonale. Nie mogłem tego przeboleć, ale cóż było robić.
   Zastępcą dowódcy baonu w jego miejsce został mianowany „Politruk”, (Henryk Trocewicz) a baon czwarty (taką nazwę uzyskał batalion „Czwartaków”) miał się składać z trzech kompanii, przy tym kompania pierwsza, pod dowództwem „Witka” (Wacław Palatyński), oraz kompania trzecia pod dowództwem „Heńka” (Edward Baczyński) zostały utworzone z tych żołnierzy dawnego, przedpowstaniowego baonu „Czwartaków”, którzy znaleźli się na Starówce z uzupełnieniem zewuemowców z innych dzielnic oraz ochotników, którzy zgłaszali się już na Starówce. Kompanię drugą sformowano pod dowództwem „Teocha” (Teodor Kufel), składała się ona głownie z alowców z różnych dzielnic Warszawy. Kompania ta kwaterowała w innym miejscu, na ulicy Długiej. Utworzyliśmy także sekcję karabinów maszynowych, którą dowodził „Julian” (Julian Rutkowski). Choć prawdę mówiąc, na razie składała się ona z obsady jednego, lotniczego karabinu maszynowego o którym pisałem wcześniej.
   Zastępcą do spraw politycznych została „Hanka” (Anna Morawska), zaś moim adiutantem „Zbyszek” (Zbigniew Łowysz-Kulesza). „Stefa”(Stefania Mierzejewska) oraz „Zocha” (Sadkowska-Dąbrowska Zofia) zostały łączniczkami dowódcy batalionu.
Czytaj dalej:     1   2   3   4     6   >>>
Strony: <<<  1   2   3   4      >>>

Foto: www.google.pl

    LECH KONRAD KOBYLIŃSKI 
(ur. 1 V 1923 Wilno), naukowiec, współtwórca polskiego okrętownictwa. Absolwent gimnazjum im. Stanisława Staszica w Warszawie, podczas II wojny światowej pod pseudonimem „Konrad” organizator i dowódca wchodzącego w skład GL, a następnie AL, batalionu szturmowego im. Czwartaków. Główny uczestnik (drugiego) zamachu (11 VII 1943) na Cafe Club w Warszawie, porucznik. Uczestnik powstania warszawskiego, awansowany do stopnia kapitana, następnie służył w Wojsku Polskim. Absolwent Wydziału Budowy Okrętów Politechniki Gdańskiej (PG). Od 1961 roku doktor (w zakresie budowy i eksploatacji maszyn), 1963 doktor habilitowany, 1969 profesor tytularny, 1976 członek korespondent PAN ...
Odznaczony m.in. Krzyżem Walecznych, w 1946 Orderem Virtuti Militari IV klasy, w 1981 Warszawskim Krzyżem Powstańczym i w 2003 Krzyżem Komandorskim z Gwiazdą OOP.
Podwójny pogrzeb sztabu AL

"...na skwerze Hoovera odkopano cztery trumny. To nieco zagadkowa, niewyjaśniona do końca historia. 
Podczas remontu skweru usunięto płytę ku czci pięciu oficerów sztabu Armii Ludowej, poległych podczas Powstania Warszawskiego na Freta 16. Mało kto zdawał sobie sprawę z tego, że poniżej znajdują się ludzkie szczątki.
Pamięć bywa krótka i zawodna. Pogrzeb czterech AL-owców (26 marca 1945 roku) był pierwszą wielką uroczystością w wyzwolonej Polsce. Przybyli na nią: prezydent Krajowej Rady Narodowej, premier, ministrowie oraz czterech sowieckich generałów. „Życie Warszawy” napisało wtedy – „...na postumencie strąconej kolumny Zygmunta stoją proste, żołnierskie trumny poległych (...) na skwerze żółty piach świeżo wykopanej mogiły (...) z głuchym łoskotem osuwają się trumny. Prezydent pierwszy rzuca łopatę ziemi”. Minęły 63 lata i zapomniano o dętej uroczystości. Zapomniano też, dlaczego pochowano czterech, choć zginęło pięciu. (...)

Foto: Życie Warszawy - Tablica na ul. Freta

(...) Pięciu oficerów sztabu AL poległo 26 sierpnia. Udało się nam odnaleźć świadka tamtych wydarzeń. To prof. Lech Kobyliński, wówczas porucznik „Konrad”, dowódca szturmowego batalionu „Czwartaków”. Według relacji żołnierzy tej formacji, liczyła ona od 130 do 150 ludzi.
– W tym czasie nasz oddział walczył w fabryce u zbiegu Mostowej i Boleść – mówi prof. Kobyliński. – Nad ranem natknęliśmy się na zwłoki oficera SS, który miał w mapniku naniesione pozycje niemieckie. Zaniosłem to na górę, na Freta. Posiedzenie odbywało się w oficynie. Sztab AL przeglądał dokumenty i w tym momencie nadleciał samolot niemiecki, który zrzucił bombę tuż koło nas. Wszystko pokryło się strasznym pyłem. Major „Ryszard” zawołał: „Do schronu!” i oficerowie pobiegli do piwnicy. Nie lubię zamkniętych przestrzeni i przez otwór wykuty w ścianie skoczyłem do ogródka. Wtedy eksplodowała kolejna bomba. Na mój hełm spadały kawałki cegieł. Straszny pył. Kiedy otworzyłem oczy, domu już nie było. Po kilku godzinach wydobyto tylko ciało członka sztabu – Stanisława Nowickiego – którego pochowano gdzieś w pobliżu.
Ilustracje do Wspomnień L.Kobylińskiego:

„Ryszard” Bolesław Kowalski

Manifo.com - free website