Miałem trochę kłopotów - robotnicy przychodzili i narzekali, że przynajmniej do dzieci nie trzeba było pisać, bo „ino wstyd przed nimi”. Ale na naukę zdecydo¬wało się bardzo wielu. W ciągu trzech lat 700 osób skończyło szkołę podstawową.
Ogromną wagę przywiązywaliśmy do stworzenia i zorganizowania całe¬go systemu kształcenia zawodowego na wszystkich poziomach. Wiedziałem, że to bardzo trudne zadanie. Wspomniałem już, że do pracy w Petrobudowie i przedsiębiorstwach podwykonawczych zgłaszało się wielu pracowników spo¬śród chłopów regionu płockiego, którzy nie mieli żadnego przygotowania do pracy w przemyśle. Trzeba było uczyć ich nie tylko wykonywania prac na budo¬wie, lecz także stworzyć im perspektywy stałego zajęcia. Powołaliśmy w związku z tym pierwszy na Mazowszu Uniwersytet Robotniczy ZMS, który od samego początku zyskał wielką popularność - już w pierwszym półroczu roku szkolnego 1960/61 około 1200 osób korzystało z różnych form działalności tej placówki. Zdobyli uprawnienia wykwalifikowanego murarza, betoniarza, operatora sprzę¬tu, lastrykarza, posadzkarza, montera. Dalszych 1500 osób w ciągu kolejnych trzech lat zdobywało kwalifikacje na 48 kursach.
Głównie dzięki staraniom organizacji patronackiej, w 1963 roku utworzono w Płocku filie Politechniki Łódzkiej i warszawskiej SGPiS (dziś SGH). Zetem- esowska „muzolina” dowoziła wykładowców z ośrodków akademickich.
Za wszystkie te działania Wojewódzka Rada Narodowa przyznała Komite¬towi Międzyzakładowemu ZMS złotą odznakę „Za zasługi dla województwa warszawskiego”.
W pierwszych miesiącach budowy kombinatu płockiego nie było ani pie¬niędzy, ani pomieszczeń, żeby rozwijać życie kulturalne. Miejska kawiarnia „Te¬atralna” i jedyna sala widowiskowa w kinie „Przedwiośnie” to było stanowczo za mało! Nie przesadzę, jeśli powiem, że było ciemno, głucho i smutno. Ściąga¬jąca do Płocka młodzież domagała się instytucji kulturalnych.
Niełatwe zadanie zorganizowania życia młodzieży w czasie wolnym od pracy wziął na siebie ZMS. Wystąpiłem o pomoc finansową do Komitetu Centralne¬go związku. Obiecano przekazać dotację w wysokości 75 000 zł pod warunkiem stworzenia zalążków jakiejś działalności kulturalno-rekreacyjnej. Patronat to nie tylko współzawodnictwo pracy, produkcja, dostawy, sztab interwencyjny, akcja „Sygnał”, „Alarm” czy „Zielona droga dla Płocka”. Patronami byli prze¬cież młodzi ludzie, pełni życia, potrzebujący kulturalnej rozrywki, zdrowego wy¬poczynku, sportowej rywalizacji.
Kiedy w pierwszej połowie 1961 roku przydzielono mi pokój z kuchnią na powstającym osiedlu „Kolegialna”, łatwiej było mi spotykać się z zetemesowskim aktywem. Na jednym z zebrań przyjęliśmy jednomyślną uchwałę o powołaniu klubu ZMS i zorganizowaniu I spartakiady budowniczych kombinatu. Zdecydo¬wałem, że wystąpimy o lokal do burmistrza, zaznaczając, że organizacja otrzyma na ten cel dotację z Warszawy.
Zaproponowałem nazwę dla klubu - „Marabut”. Nie zgadzano się na nią. Ar-gumentowano, że jest niepoważna. Inni zgłaszali: „Przyjaźń”, „Kombi”, „Patro¬nat”, a nawet. „Rura”. Ta ostatnia propozycja prowokowała do żartów. Może bym ją nawet zaakceptował, ale byłem przywiązany do mojego pomysłu. Nikt nie chciał przystać na jakiegoś tam afrykańskiego ptaka. Obecni na spotkaniu zde¬cydowanie zażądali, abym wreszcie powiedział, skąd mi on. wleciał do głowy. Podniosłem zatem do góry musztardówkę i zaproponowałem, abyśmy wypili za klub, który bez wątpienia musi nosić nazwę „Marabut”: MAzowiecka RAfineria w BUdowie. Radości nie było końca! Do rana świętowaliśmy wybór...
Jeszcze w tym samym roku klub rozpoczął działalność. Ogromny wkład w jego uruchomienie wnieśli Kazik Kokoszczyński - kierownik budowy osiedla „Patronatu”, Włodek Zbroszczyk, Ferdek Kukuła, Renusia Piechowicz, prze¬wodnicząca Klubu Młodych Radnych przy MRN w Płocku, Maciek Świderski, późniejszy I sekretarz Komitetu Międzyzakładowego ZMS, jeden z kierowni¬ków „Marabuta” i wielu innych.
Wspomnę o samej uroczystości otwarcia placówki. Atmosfera była charak¬terystyczna dla czasów tak zwanej „walki o Płock”. Wyjątkowo zbratani ludzie nie zwracali uwagi na ceregiele.
Kiedy na inaugurację zaprosiliśmy przedstawicieli władz, okazało się, że bra¬kuje wstęgi. Kazik z Włodkiem błyskawicznie postarali się o rolkę papieru toale¬towego. Rozwinęli ją na odpowiednią długość i, trzymając prowizoryczną wstęgę przed wejściem do klubu, dawali znaki, abym zaprosił gospodarzy miasta do jej przecięcia, co natychmiast zrobiłem, podając nożyce. I sekretarz Komitetu Mia¬sta i Powiatu partii Igor Łopatyński i przewodniczący Miejskiej Rady Narodowej Henryk Białczyński przecięli ją z humorem, jakby była z jedwabiu. Wszyscy bawili się wesoło.
Teraz życie młodzieży skupiało się głównie w „Marabucie”. Tu powstawały programy i rodziły się nowe inicjatywy, były organizowane imprezy integracyjne dla rodzin budowniczych kombinatu. Wielkim powodzeniem cieszył się zespół artystyczny, który dawał występy dla załóg w nowo powstających halach pro¬dukcyjnych lub w plenerze.
Budowniczowie w większości pochodzili z okolicznych wiosek, gdzie, poza ki¬nem objazdowym, które zjawiało się raz na miesiąc, raczej nie mieli okazji oglą¬dać aktorów na scenie czy posłuchać muzyki na żywo. Realistycznie opowiadał
o tym w swojej książce Rajmund Gersz (był wtedy majstrem w Betonstalu, na tym koncercie siedziałem obok niego):
„Po pierwszych pogłoskach, że w najbliższym czasie na budowie odbędą się występy, ludzie zwracali się do nas z powątpiewaniem:
- Panie, tu, na robocie - występy?
- To we wsi, jak pamiętam, raz czy dwa coś pokazywali w remizie, ale tutaj?
- Czy to źle?
- Kto mówi, że źle? Ale nie chce się wierzyć.
Jeszcze przed dwunastą dopytywali się z odrobiną obawy, czy będzie ten „te¬atr” na pewno? Będzie, będzie!
Około południa stanowiska pustoszeją. Ludzie wychodzą ze wszystkich zaka-marków i zdążają w jednym kierunku. Duża hala nie może pomieścić wszystkich. Naprędce pokładziono deski na pustakach i ławki były gotowe. W ten sam spo¬sób zaimprowizowano scenę. Robotnicy zajmowali miejsca, zaczynając od koń¬ca. Pozdejmowali czapki, odkrywając białe łysiny. Ludzi przybywało coraz więcej. Rozglądałem się po wszystkich i szukałem Kuśmierka. Gdy kazałem mu przyjść na występ, przerwał na chwilę robotę, wyprostował plecy i powiedział:
- Panie, dotąd żyłem i nie widziałem żadnych artystów, to będę żył i dalej. Co mi tam jakieś śpiewanie? Zarobię, to sobie wtedy sam zaśpiewam.(...)
Wzruszył ramionami i splunął w ręce, zabierając się do roboty.