Nie brałem udziału w posiedzeniach sztabu Armii Ludowej na Starówce ani w posiedzeniach kierownictwa politycznego, ale podejmowane decyzje przenikały do oddziału. Chyba około 13-15 sierpnia było oczywiste, że bez pomocy z zewnątrz sytuacja na Starówce stała się beznadziejna. W kierownictwie politycznym reprezentowanym przez członka KC PZPR Mariana Baryłę i w dowództwie Armii Ludowej pojawiły się glosy (o czym pisze Antoni Przygoński w książce „Armia Ludowa w Powstaniu Warszawskim 1944), że należy ewakuować oddziały Armii Ludowej do puszczy Kampinoskiej przez Żoliborz. Armia Ludowa zachowała autonomię przyłączając się do powstania ale nie była za wywołanie powstania odpowiedzialna. Z tego względu zachowuje prawo do podejmowania decyzji strategicznych, i opierając się na tym i biorąc pod uwagę, że obrona Starówki „do ostatniego żołnierza” nie ma sensu, podjęto decyzje sukcesywnej ewakuacji oddziałów AL na Żoliborz. Antoni Przygoński podaje, że wniosek Baryły o ewakuacji wszystkich oddziałów AL na Żoliborz został przez armię Krajową odrzucony. Nie wiem skąd pochodzi ta informacja, ale według tego co pamiętam z rozmów z majorem „Ryszardem”, ewakuacja ta została rozpoczęta około 20 sierpnia, a może nawet wcześniej, miała być kontynuowana w ciągu następnych dni i odpowiednie uzgodnienia z pułkownikiem „Wachnowskim” były dokonane. W tym czasie przejście do Żoliborza górą było jeszcze możliwe, dalej, w kierunku Kampinosu, także. Później przejście to już nie było możliwe, ale kanał był otwarty. Pamiętam, że łączniczki przechodziły nocami górą na Żoliborz stosunkowo bezpiecznie. Ewakuację rozpoczęto wysłaniem na Żoliborz w dniach 20-23 sierpnia znacznej liczby alowców i działaczy nieuzbrojonych, ale także drugą kompanię „Czwartaków” pod dowództwem porucznika „Teocha” (Teodor Kufel), która następnie przeszła bez przeszkód do puszczy Kampinoskiej.
Nasuwa się tutaj uwaga, dlaczego nie podjęto próby ewakuacji ludności cywilnej kanałami na Żoliborz, ratując tym samym tym ludziom życie. Już około 12-15 sierpnia było więcej niż oczywiste, że Stare Miasto, odcięte od innych dzielnic, jest skazane na zagładę. Jeżeli dowództwo Armii Krajowej postanowiło walczyć „do ostatniego żołnierza”, to można zrozumieć determinację Polaków, bo w historii były już takie przypadki, że honor jest ważniejszy niż wszystko. Jeśli wojsko chce ginąć, to jego sprawa, ale dlaczego ciągnąć za sobą dziesiątki tysięcy cywilnej ludności, kobiety i dzieci, którzy wcale ginąć nie chcą. Dziś wiem, (czego oczywiście w czasie powstania nie wiedziałem), że na Starym Mieście miała swoją kwaterę także Komenda Główna Armii Krajowej i aż do końca sierpnia nie mogła się zdecydować czy ewakuować się na Żoliborz, czy do Śródmieścia i to wstrzymywało decyzję o ewakuacji formacji walczących. Myślę, że ludziom tym absolutnie zabrakło wyobraźni na temat tego co może się stać.
Ale dlaczego nie podjęto nawet próby ewakuacji choćby części ludności cywilnej na Żoliborz. Kanał był czynny i przy sprawnej organizacji można było ewakuować nawet kilkanaście tysięcy ludzi. Ale, i o tym pisze Przygoński, na wszystkie zapytania odnośnie takiej możliwości dowództwo Żoliborza wysuwało szereg obiekcji, a przyczyną tego było oczywiście to, że napływ dużej liczby uciekinierów byłby związany ze znacznymi kłopotami dla kierownictwa Żoliborza i zakłóciłby stosunkowo spokojny byt w tej dzielnicy. Pisząc te słowa 70 lat po powstaniu mam świadomość, że w czasie powstania takie myśli nie przychodziły mi do głowy i wówczas wszystkie myśli były podporządkowane bieżącej walce.
Jednakże, jakaś świadomość tej sytuacji istniała choćby w tym, że działacze Armii Ludowej chcieli ewakuować ze Starówki możliwie jak największa liczbę swoich członków i sympatyków i to się w dużej mierze udało. Pamiętam też, że żołnierze Armii Ludowej, moi koledzy, nie bali się śmierci, bali się zostać ranionymi. Gdy odwiedzałem ciężko rannych kolegów w szpitalu na Starówce, niejeden z nich patrząc błagalnymi oczami wiedząc, że ciężko rannych do kanału zabrać nie można, prosił „Tylko nie zostawiajcie mnie tutaj jak pójdziecie, proszę , dobijcie mnie”.
Pewna liczba działaczy i oficerów przeszła kanałem na Śródmieście, aby pomóc w organizacji Armii Ludowej w tej dzielnicy. Na Żoliborz poszedł także kapitan „Szwed” (Szaniawski Jan), z czego moi „Czwartacy” bardzo się cieszyli, ponieważ kapitan (później awansowany na majora) „Szwed” był bardzo przez nich nielubiany. Kapitan „Szwed”, pełniący na Starówce funkcję oficera operacyjnego dowództwa Armii Ludowej, przychodził od czasu do czasu do reduty „Mostowa” wydając różne dziwne i nierealne polecenia, a przecież my wiedzieliśmy lepiej jak bronić naszej reduty, a Czwartaków traktował z góry i nie po koleżeńsku. Chłopcy tego strasznie nie lubili, nie uznawali jego rozkazów, podśmiewali się z nich i stąd powstała wrogość, która przetrwała aż do czasów powojennych.
W połowie sierpnia do Czwartaków zgłosił się chłopiec w wieku 18-19 lat, ale najwidoczniej trochę niedorozwinięty. Miał na imię Tadek, lecz nazwiska nie pamiętał. Nie chciałem go przyjąć do oddziału, ale on uparł się i przez dwa dni siedział przed domem na ulicy, za każdym razem gdy przechodziłem zaczepiając mnie i błagając o przyjęcie. Obiecywał, ze będzie stał na warcie przed kwaterą, byle tylko włączyć go do oddziału. Wreszcie zgodziłem się przyjąć go, a że przed kwaterą na zmianę dyżurowali chłopcy, włączyłem go do tej funkcji. Dostał zdezelowany karabin i był zachwycony. Jakież było jednak moje zdumienie, gdy po kilku dniach zauważyłem, że zawsze, ilekroć wracałem do kwatery dowódcy w księgarni na Freta 7, Tadek stał na warcie. Okazało się, że chłopcy, na których wypadła kolej wartowania, natychmiast ściągali Tadka, który ich zastępował. Wreszcie wszyscy nazywali go „Tadek Wartownik”. Chłopiec ten okazał się sympatyczny i uczynny i był z nami niemal do ostatniego dnia powstania, ale ostatniego dnia zawieruszył się gdzieś i już go nigdy nie spotkałem.
W tych dniach największym problemem był brak snu. W ciągu dnia powtarzające się natarcia niemieckie i naloty nie pozwalały na sen. Reduta „Mostowa” była bezpieczna przed nalotami, bo była zbyt blisko linii niemieckich, ale naloty na pozostałe części Starówki powtarzały się z regularnością zegarka. W nocy nalotów nie było. Natomiast w nocy myśmy rozpoczynali akcję. Niemcy bali się akcji nocnej, dlatego mogliśmy nocą odebrać utracone pozycje. I tak ruina fabryki Quebracho kilkakrotnie przechodziła z rąk do rąk.
Brak snu dawał się straszliwie we znaki, tak że zasypiałem natychmiast, jeśli tylko usiadłem gdziekolwiek bądź. Pewnego wieczora, było to chyba 23 lub 24 sierpnia mjr. „Ryszard” wysłał mnie na odprawę do dowódcy odcinka majora „Roga”. Było tam kilku oficerów i prowadzono jakieś dyskusje, ale ja siedziałem półprzytomny zasypiając i budząc się co chwila. W pewnym momencie doszło do mojej świadomości, że major „Róg” zwraca się do mnie mówiąc: „Ustaliliśmy, że kapitan „Konrad” natychmiast uda się z patrolem ulicą Rybaki w kierunku Wytwórni Papierów Wartościowych, z którą nie ma łączności”. To mnie obudziło na dobre. Co było robić. Zebrałem kilku chłopców z placówki i poszliśmy jak rozkazano. Było to straszne wrażenie. Szliśmy po gruzach, blachy dźwięczały pod nogami, wszędzie leżały jakieś zwłoki, w niektórych piwnicach siedzieli przerażeni cywile, Niemców nie było widać. Tak doszliśmy zdaje się do ulicy Kościelnej i tam placówka AK złożona z kilku przerażonych powstańców powiedziała nam, że dalej iść już nie można, bo w budynku naprzeciw są Niemcy. Zawróciliśmy i zdałem potem raport z tego patrolu.
Najbardziej pamiętnym dniem był dzień 26 sierpnia. Tej nocy byłem na barykadzie na Mostowej. Poprzedniego dnia Niemcy zaatakowali ruiny fabryki Quebracho i zajęli ją. Ale w nocy chłopcy z batalionu Czwartaków oraz od por. „Nałęcza” podeszli do fabryki, a Niemcy wycofali się na Wisłostradę. Ruiny znalazły się w naszych rękach. Rankiem, penetrując ruiny wraz z kilkoma chłopcami, znaleźliśmy zabitego oficera (lub podoficera). Miał on przy sobie mapnik. Zawartość tego mapnika wydała mi się interesująca – były tam jakieś mapy z oznaczonymi pozycjami oraz kartki z tekstami, być może rozkazów. Postanowiłem udać się wraz z „Heńkiem” (Edward Baczyński, d-ca trzeciej kompanii Czwartaków), z tym do dowództwa na Freta. Piwnicami wzdłuż Mostowej doszliśmy do Freta, do naszej kwatery gdzie spotkałem „Agawę” (Bohdan Czeszko), który miał funkcję szefa batalionu, mówiąc mu, że idziemy do sztabu – mieścił się on w domu naprzeciwko, pod Nr 16. w oficynie poprzecznej, na parterze. Powiedziałem mu by przyszedł tam także. W tym momencie rozpoczął się nalot, ale zdążyliśmy jeszcze z „Heńkiem” wejść do kwatery sztabu. Jak się okazało, „Agawa” przeczekał nalot w bramie księgarni.
Niezwłocznie po wejściu do kwatery sztabu pokazałem mapnik zdobyty na Niemcu majorowi „Ryszardowi” i niemal zaraz potem padły w pobliżu pierwsze bomby. Chwilę później bomba padła bardzo blisko, chyba uderzyła w ten sam budynek. lecz w boczną oficynę. Zrobiło się ciemno od pyłu i kurzu, zaczął się sypać tynk, a „Ryszard” krzyknął „do schronu”. Wszyscy obecni rzucili się na klatkę schodową i schodami w dół do piwnicy. Ja także wyskoczyłem na schody, ale tam zobaczyłem otwór wybity w murze, prowadzący do ogrodu klasztoru sąsiadującego z tym domem. Ponieważ nie lubiłem chować się w piwnicach, wyskoczyłem przez ten otwór, za mną wyskoczył „Heniek”. W tym momencie następna bomba padła na oficynę, w której znajdował się sztab i budynek runął. Ogłuszony padającymi cegłami ocknąłem się po chwili i zobaczyłem zamiast budynku kupę gruzu sięgającą pierwszego piętra. Uratowały nas ( tzn. mnie i „Heńka”) hełmy, które mieliśmy na głowie, tak, że byliśmy tylko potłuczeni spadającymi odłamkami cegieł. Wygrzebaliśmy się spod gruzu i otrzepali z pyłu i jakoś dowlekliśmy się naokoło, przez restaurację „Pod Bazyliszkiem”, która mieściła się w sąsiednim domu, do kwatery baonu w księgarni na Freta 7, gdzie do wieczora przeleżałem pod opieką łączniczek.
Na Freta pod numerem 16 już organizowano akcję ratunkową i próby odkopania zasypanych. W gruzach zginęło wiele osób. Było słychać także nawoływania zasypanych, ale żywych ludzi spod gruzów. W akcji odkopywania brała udział cała drużyna sztabowa pod wodzą „Gustawa”, a także wielu innych. „Gustaw” sprowadził także jeńców niemieckich, którzy byli w dyspozycji AK do pomocy. Po kilku godzinach odkopano parę osób żywych, m.in. „Jankę” (Janina Forbert), „Zygmunta” (Zygmunt Kręglewski) oraz „Roberta” (Jerzy Fotek). Nie znajdowali się oni w kwaterze sztabu, lecz gdzieś w pobliżu, dlatego udało się ich uratować. Natomiast wszyscy członkowie sztabu Armii Ludowej zginęli pod gruzami.
Wieczorem tego dnia pozostali oficerowie AL, t.zn. „Hiszpan” (Henryk Woźniak), „Gustaw”, „Heniek” (Edward Baczyński), „Ewa” (Irena Diamant), lekarz i ja, zebraliśmy się w księgarni na Freta na naradę, co dalej robić. Kapitan „Hiszpan”, jako najstarszy rangą i wiekiem objął dowództwo. Wystosowano meldunek do kapitana „Szweda”, który teraz został dowódcą wszystkich alowców. Meldunek zabrała „Inka” i poszła na Żoliborz kanałem. Po nocy pełnej niepokoju, na drugi dzień „Inka” wróciła z rozkazem ewakuacji pozostałych oddziałów AL kanałem na Żoliborz.
Wieczorem tego samego dnia (t.j.27.08) „Hiszpan” poprosił mnie, abym udał się z nim do kwatery płk. Wachnowskiego (w podziemiach kościoła na rogu Freta i Mostowej) w celu uzgodnienia planowanej ewakuacji na Żoliborz, przekazując ten rozkaz. Uczestniczyłem w tej rozmowie, choć po kontuzji poprzedniego dnia nie bardzo pamiętam szczegóły. Pułkownik „Wachnowski”, aczkolwiek niechętnie, uznał autonomię AL i wyraził zgodę na ewakuację. Tejże nocy pod dowództwem „Hiszpana” trzeci batalion, który był słabiej uzbrojony, wszedł do kanału i przedostał się na Żoliborz, o ile wiem, bez większych przeszkód. Prowadziła go jak się zdaje „Inka” (Alicja Solska), choć nie jestem tego pewien. „Czwartacy” i pluton sztabowy mieli się ewakuować następnego dnia rano. Jednakże wobec silnego ostrzału otoczenia włazu, ewakuacja ta mogła rozpocząć się dopiero po zapadnięciu zmroku, około godziny 19.
Właz do kanału mieścił się przy wylocie ul Świętojerskiej na plac Krasińskich i znajdował się pod obstrzałem, tak, że w dzień wchodzenie doń było niemożliwe. Dopiero wieczorem (28.08) resztki baonu (1 i 3 kompani) rozpoczęły wchodzenie do kanału, a pluton sztabowy objął stanowiska na Mostowej. Właz był strzeżony przez żandarmerię podlegającą majorowi „Barry”, który był od początku nastawiony zdecydowanie wrogo do alowców. Zostaliśmy zatrzymani przy włazie. Na moją interwencję i oświadczenie, że mamy zgodę pułkownika Wachnowskiego, oficer żandarmerii wysłał łącznika do pułkownika „Wachnowskiego” i po pewnym czasie łącznik powrócił potwierdzając zgodę na wejście do kanału. Mimo tego, żandarmeria usiłowała rozbroić odział, lecz zagroziłem im użyciem broni i pozwolono nam wejść. Weszły resztki 1 kompanii, a także dowódca batalionu, adiutant „Zbyszek” (Zbigniew Łowysz-Kulesza), łączniczka „Stefa” (Stefania Mierzejewska), d-ca 1 kompanii „Witek Tramwajarz” (Wacław Palatyński) oraz „Heniek” (Edward Baczyński), który formalnie już nie był w baonie IV, ale był kontuzjowany - razem około 30 osób. Prowadził, jako przewodnik, „Antek” (Witold Borowski), który przyszedł z Żoliborza. Druga grupa „Czwartaków” i pluton sztabowy „Gustawa” miały wejść tejże nocy po nas.
Kanał początkowo miał wysokość około jednego metra i owalny przekrój, do połowy wypełniony wodą ściekową. Posuwaliśmy się skurczeni, żółwim krokiem, wielu zaopatrzyło się w rodzaj podpórki w kształcie litery „T”, na której można było w skulonej postawie oprzeć się. To pomagało. Godziny mijały – nikt nie wiedział jak długo jesteśmy w kanale i jak długo jeszcze będziemy. Chwilami poziom wody podnosił się i strach oblatywał, czy woda ściekowa nie wypełni kanału całkowicie. Powstawała panika, którą trzeba było uciszać. To była makabra. Przekazywano tylko szeptem od czoła polecenia zachowania bezwzględnej ciszy, a czasem jakieś inne dziwne polecenia. Chodziła wieść, że będziemy przechodzili pod dworcem Gdańskim i tam, przy przejściu do burzowca, Niemcy od czasu do czasu wrzucają granaty przez właz. Tego wszyscy się panicznie bali. Aczkolwiek rozkaz był, aby nie zabierać ze sobą żadnych rzeczy, „Tadek – wieczny wartownik” – wlókł jednak cały worek czekolady – dowiedział się jakoś, że na Żoliborzu nie ma jedzenia i przemycił czekoladę. Za mną szła „Stefa”, za nią „Tadek Wartownik”, przede mną jak się zdaje „Bożena” (Irena Puchalska) i „Janka” (Janina Forbert).
Po wielu godzinach rozwidniło się nieco i podano wiadomość szeptem, że dochodzimy do burzowca. Absolutna cisza była konieczna. Usłyszałem jednak huk wybuchającego granatu. Kanał nasz dochodził do burzowca, który miał około dwóch metrów średnicy i było w nim przestronnie. Ale trzeba było przeskoczyć odcinek kilkunastu metrów pod włazem. Było tam jasno, światło wpadało od góry, musiał być już ranek, a więc szliśmy całą noc. Przeskakiwaliśmy pojedynczo i szło to dość sprawnie, choć raz czy dwa wpadły granaty, strat nie ponieśliśmy. Najwidoczniej Niemcy nas nie zauważyli, a granaty wrzucali tylko czasu do czasu dla postrachu. Dnem burzowca płynęła szybko woda, ale było jej po kolana i była dość czysta. Dalsza wędrówka burzowcem odbywała się już łatwiej, z tyłu słychać było wybuchy granatów. Raz z prądem wody płynęły czyjeś zwłoki. Wciąż posuwaliśmy się dość wolno, tak, że włazem na placu Inwalidów wyszliśmy dopiero około południa. Tam oczekiwali nas żoliborzanie.