Z tego stanowiska ostrzeliwaliśmy załogę czerwonego domu. Na dachu mieliśmy także Piata uzyskanego ze zrzutów, z niego oddałem dwa strzały w kierunku domu wybijając potężne otwory w murze. Ale po chwili usłyszałem wyraźny głos Niemca „schiessen von oben” a w następstwie kilka serii. Grupa „Kamila”, która była tuż pod ścianą domu zaczęła się wycofywać unosząc ze sobą rannego „Kamila”. Grupie „Witka” udało się założyć od szczytu ładunek wybuchowy i zdetonować go, ale najwidoczniej ładunek był zbyt mały i powstał tylko duży otwór w ścianie, która nie runęła. Wobec wycofania się „Kamila” wycofali się oni także. Jednakże Niemcy wskutek ostrzału i pocisków Piata zobaczyli, że to nie przelewki i zarządzili odwrót przez otwór w szczycie domu od strony Wisły. Zdetonowali także duży ładunek wybuchowy zawalając część domu. Od tej chwili dom stał się ziemią niczyją. Na stanowisku dowodzenia na dachu stajni obserwowaliśmy także, o czym pisze „Kazik”, trzy samoloty przylatujące ze zrzutami. Leciały nisko, powitane feerią świetlnych pocisków z kilkudziesięciu niemieckich działek przeciwlotniczych i wszystkie niestety zostały zestrzelone. Był to, jak się zdaje ostatni dzień zrzutów z baz we Włoszech.
W poprzednich dniach zrzuty broni były także dokonywane. Niestety, widzieliśmy jak działka niemieckie trafiały w nisko lecące samoloty i jak się zdaje większość została zestrzelona. Tym niemniej sporo pojemników spadło na teren Starówki i zostały one przejęte przez powstańców. Staraliśmy się przejąć te pojemniki, które spadły bliżej naszych stanowisk, ale i tak dowództwo AK zarządziło, że zrzuty będą rozdzielone według ustalonego przez nich rozdzielnika. Z tego rozdzielnika dostało się nam się trochę broni, m.in. kilka rewolwerów smith-weston, niestety z małą ilością amunicji, oraz dwa Piaty przeciwczołgowe wraz z kilkunastoma pociskami. Jednego z tych Piatów użyliśmy m.in. w ataku na Czerwony Dom, ale amunicja potem szybko się wyczerpała i stał się on bezużyteczny. Ze zrzutów dostała mi się bluza wojskowa angielska z wyszytymi na niej literami „CC” (nie wiem co one oznaczały), w którą były zawinięte rewolwery. Byłem z niej bardzo dumny i nosiłem ją aż do momentu, gdy po przejściu kanałem na Żoliborz tak cuchnęła, że trzeba było ją wyrzucić.
Ostrzał z miotaczy min, wielkokalibrowego moździerza, dział rozmieszczonych w różnych miejscach wokół Starówki ale przede wszystkim bombardowanie z samolotów, które nasiliły się po 15 sierpnia powodowały ogromne spustoszenie na Starówce. Brak wody do gaszenia powodował liczne pożary, których nawet nie próbowano gasić. Ulica Mostowa, którą początkowo można było iść bezpiecznie była później pod stałym obstrzałem baterii dział ustawionych na wale wiślanym po drugiej stronie Wisły, która systematycznie burzyła dom po domu. Dawała się ona także mocno we znaki naszym chłopcom broniącym reduty „Mostowa”, którzy przyglądali się artylerzystom obsługującym tę baterię i opalającym się w przerwach na wale wiślanym. Denerwowało to nas i gdy zdobyliśmy karabin maszynowy puściliśmy serię w ich kierunku co spowodowało, że zaczęli kryć się za wałem. Ale na Mostową już nie można było wysunąć nosa i cała komunikacja odbywała się przejściem piwnicami przez otwory wybite w ścianach domów.
Na reducie „Mostowa” po 20 sierpnia ataki Niemców nasilały się, ale nie używali już czołgów nauczeni smutnym doświadczeniem. Podchodziła piechota, po przygotowaniu artyleryjskim, głównie na i przez teren fabryki Quebracho, która z dnia na dzień stawała się coraz większą ruiną. Pewnego dnia pocisk wpadł do piwnicy prochowni. Okazało się, że pod tą piwnicą jest jeszcze jedna, bardzo głęboka. Któryś z chłopców do niej wszedł i znalazł dwie omszałe butelki. Po odkorkowaniu okazało się, że jest to wino, gęste jak miód, musiało mieć kilkaset lat. Oczywiści rozdzieliliśmy je pomiędzy siebie, wypadło po niewielkiej szklaneczce. Nagle przychodzi łącznik z rozkazem natychmiastowego przybycia do sztabu na ul Freta, a ja nie mogę chodzić, nogi jak z waty, choć jestem zupełnie trzeźwy i wspaniale się czuję. Chyba dopiero po godzinie mogłem iść do sztabu.
Pamiętam dzień na barykadzie na ul Mostowej, gdy w czasie względnego spokoju ktoś krzyknął: „Niemiec idzie!”. Rzeczywiście spojrzałem i zobaczyłem Niemca idącego środkiem ulicy Boleść w kierunku barykady z podniesionym rękami. Wydałem rozkaz: „Nie strzelać!”, A po chwili Niemiec – był to żołnierz SS – był przy barykadzie i oddaje broń. Przepuściliśmy go, a ja z jego wyjaśnień zrozumiałem, że on ma dość wojny, jechał z frontu i postanowił się poddać. Odesłałem go pod eskortą do dowództwa. Zdarzyło się to chyba około 20 sierpnia.
23 albo 24 sierpnia otrzymałem rozkaz zameldowania się w kwaterze majora Sosny na Długiej. Okazało się, że była to odprawa oddziałów szykujących się do przebicia przejścia do Śródmieścia. Część batalionu Czwartaków miała w tym uczestniczyć. Otrzymaliśmy zadanie zdobycia budynku Nalewki 2 i natarcia następnie dalej. Tej nocy na czele około 20 Czwartaków z pierwszej i trzeciej kompanii udaliśmy się na pozycję wyjściową w pasażu Simonsa na Długiej. Zgromadziliśmy się w bramie domu obsadzonego przez pododdział AK, za barykadą zbudowaną głównie z bel materiału. Natarcie miało się rozpocząć o 3 w nocy, a w sąsiednich domach gromadziły się inne oddziały AK biorące udział w natarciu obok nas. O oznaczonej godzinie zrobiono przejście w barykadzie i ruszyliśmy przez podwórko, jakiś ogródek, w którym leżały zwłoki kilku powstańców i wdarliśmy się do wypalonego domu przyległego prostopadle do domu Nalewki 2. Ten ostatni był nieuszkodzony, okna były zabarykadowane workami z piaskiem, z kilku strzelnic sterczały lufy karabinów maszynowych. Wejścia żadnego nie było. Doszedłem do samej ściany tego domu, lufa kaemu sterczała ze strzelnicy kilka metrów ode mnie – ale strzelec nic nie mógł mi zrobić gdyż znajdowałem się w martwym polu. Miałem kilka granatów – „filipinek”. Próbowałem je wrzucić do strzelnicy, ale odbijały się od ściany i spadały na dół. Koledzy robili to samo, strzelali także w kierunku strzelnic, ale bezskutecznie. Bez ciężkiej broni wedrzeć się do domu Nalewki 2 było nie sposób. Trwało to jakiś czas aż wreszcie Niemcy z górnych pięter zaczęli obrzucać nas granatami. Dom wypalony, w którym się znajdowaliśmy nie miał dachu, i nie stwarzał żadnej osłony tak, że trzeba było się z niego wycofać. Kryliśmy się za odłamami muru. Po kilku godzinach przyszedł rozkaz odwrotu – okazało się, że także sąsiednie oddziały atakujące nie zdołały osiągnąć wyznaczonych celów i akcja została odwołana.
Inną akcją, w której brała udział cześć batalionu Czwartaków była próba przebicia się w kierunku Żoliborza. Akcję tą opisuje we wspomnieniach Czwartaków „Rysiek” „Wiktor Siennicki”. Akcja ta skończyła się tragicznie, było wielu zabitych i rannych. Nie brałem w niej udziału. Mniej więcej do 15 sierpnia na Starówce życie przebiegało dość regularnie. Noce były raczej spokojne, połowa batalionu przebywała w reducie „Mostowa” i odpierała ataki Niemców, o ile takie były, a druga połowa przebywała na kwaterze na Freta. Na Freta była czynna stołówka, w restauracji „Pod Bazyliszkiem” w której otrzymywaliśmy posiłki, tam wydawano posiłki dla całego stanu Armii Ludowej na Starówce. Jedzenia było pod dostatkiem, gdyż zostały zdobyte magazyny niemieckie na ulicy Stawki. Otrzymywaliśmy stamtąd konserwy, czekoladę, papierosy. Posiłki gotowane wydawane były na Freta w restauracji „Pod Bazyliszkiem”, prawie do ostatniego dnia. Gorzej było z wodą. Gdy skończyła się w kranach, trzeba było nosić w kubełkach z kilku studni – jedna ze studni była na ulicy Długiej i znajdowała się pod obstrzałem.
Batalion „Czwartaków”, którym dowodziłem, był podporządkowany dowództwu Armii Ludowej, której sztab mieścił się w poprzecznej oficynie domu przy ulicy Freta 16, w parterowym mieszkaniu. Taktycznie mój oddział był podporządkowany dowódcy odcinka, którym był major „Róg” z Armii Krajowej i od niego przychodziły rozkazy, tak jak rozkaz wydzielenia grupy do planowanej akcji przebicia się do Śródmieścia, czy do ataku na dworzec Gdański. Trzeba powiedzieć, ze rozkazów tych było niewiele i wiedziałem tylko, że mamy bronić wszelkimi siłami reduty „Mostowa” wraz z pododdziałem porucznika „Nałęcza”, przy czym miałem prawie zupełną swobodę działania w zakresie tej obrony. Konfliktów z dowództwem Armii Krajowej nie było.
Inaczej przedstawiała się jednak sytuacja na zapleczu. Aczkolwiek uczestniczyliśmy, jak pisałem, w rozdzielniku broni ze zrzutów, i zapewne otrzymaliśmy proporcjonalną do liczby Czwartaków ilość tej broni, to jednak w miarę upływu czasu nasilały się pewne szykany ze strony niektórych dowódców AK, a przede wszystkim żandarmerii AK. Dowódcą żandarmerii był osławiony major „Barry” (Włodzimierz Kozakiewicz), przedwojenny podoficer kawalerii, przejawiający wszystkie negatywne cechy przedwojennego podoficera i odznaczający się wyjątkową brutalnością. Nienawidził on także alowców i starał się nam dokuczyć jak tylko było to możliwe.Jego żandarmi (kanarki) czatowali na alowców wieczorem, po ustalonej godzinie policyjnej i niech tylko który wychylił się z kwatery na ulicę i nie znał hasła ustalonego na dany dzień, był natychmiast aresztowany, odprowadzany do zaimprowizowanego aresztu na ulicy Długiej, odbierano mu broń i zamykano grożąc rozstrzelaniem pod pozorem, ze jest on dywersantem. Wielokrotnie musiałem interweniować u majora „Roga” lub u majora „Sosny”, aby ich wypuszczono i oddano broń. Wszyscy szczerze nienawidzili tego człowieka, gdyż odznaczał się on brutalnością także w stosunku do akowców. Prześladował on także ludność cywilną.
Ludność cywilna na Starówce była w szczególnie ciężkim położeniu. My, powstańcy, mając broń w ręku i uczestnicząc w wydarzeniach aktywnie jakoś trzymaliśmy się. Ludność cywilna zgromadzona w piwnicach była pozbawiona żywności, wody, lekarstw i w ogóle prawie wszystkiego. Starałem się nie wchodzić do piwnic nawet w czasie nalotów, gdyż pokazując się w piwnicy słyszałem często obelgi w rodzaju „Wy, tacy i owacy, coście narobili i tak dalej”. Po entuzjastycznym witaniu powstańców w pierwszych dniach nastroje ludności tak bardzo się zmieniły i nie można się temu dziwić. Bierne czekanie na spadające bomby, przed którymi nie chroniło przebywanie w piwnicy to było dla ludności cywilnej najgorsze. Gdy uderzyła bomba i dom się zawalał ginęli prawie wszyscy a zawsze słuchać było jęki ludzi przywalonych gruzami, którzy jeszcze dawali znaki życia. Cóż, kiedy były minimalne szanse na uratowanie ich z pod gruzów. Na niektórych ulicach paliły się prawie wszystkie domy. Na innych pod obstrzałem artyleryjskim zamieniały się one powoli w sterty gruzów. Przerażeni ludzie uciekali z nich przenosząc się do bardziej bezpiecznych ale i na te przychodziła kolejka.